PPShit: Szkodliwa retoryka
Mam dość debaty z ludźmi,
którzy jako pierwszy argument w dyskusji, używają charakterystyki rozmówcy.
Chcę rozmawiać o weganizmie czy wegetarianizmie – jestem mięsożercą; chcę rozmawiać
o feminizmie – jestem białym heteroseksualnym facetem; chcę gadać o
patriotyzmie – jestem lewakiem ateistą. To chore i szkodliwe. Najgorsze w tym
wszystkim jest to, że Ci językowi i ideowi wojownicy, nie widzą jak bardzo
szkodzą sami sobie, w ten sposób podchodząc do dyskusji. I nie wytłumaczysz, że
do pełnego zrozumienia skali problemu, czy wszystkich możliwych inklinacji tego,
o czym mówimy, potrzebne jest możliwie najpełniejsze spojrzenie. Nie! To oni, jako
przedstawiciele zanurzeni w problemie wiedzą najlepiej, widza najpełniej i mają
rację. Reszta to ignoranci bez pojęcia i opresorzy. A najlepiej jak w ogóle się
nie będą wypowiadać, w czasie, gdy my będziemy naciskać i lobbować zmiany, które
mają dotknąć także ich.
To jedno.
Drugie to język, jaki jest
wymuszany w tych dyskusjach. Język możliwie nieprecyzyjny, niejasny, pojemny
jak jasna cholera. Bo trzeba mówić o jednym problemie, jednocześnie umieszczając
w jego definicji wszystko, co jest, chociaż mgliście z nim związane. I oczekują
kompleksowych rozwiązań w odpowiedzi na zagadnienia, w których skład wchodzi
tak szerokie spektrum problemów, że tak naprawdę nie wiadomo już, o co chodzi. Oczywiście
kwestionowanie zasadności użycia takich pojęć i definicji jest zakazane i
piętnowane. Bo przecież nie mogę powiedzieć, że pojęcie nierówności społecznej
jest zbyt pojemne, żeby można było znaleźć na nie jedno, konkretne i realne
rozwiązanie. Jestem wtedy uznany za zwolennika przywilejów i patriarchalnego
kutasa. Tylko, że nikt nie powie tego w ten sposób, bo w koło pełza polityczna
poprawność.
Najgorsze w tym wszystkim
jest to, że środowiska, które używają takich taktyk, udają, ze chcą dyskutować publicznie.
Udają, bo i tak przecież wiedza lepiej i mają rację, ale dla świętego spokoju, dają
„szansę” wypowiedzi każdemu. I obruszają się, gdy ktoś powie lub napisze coś,
co nie zgadza się z ich podejściem. Nie mówiąc już o przypadkach, gdy ktoś wytknie
im, że poruszają temat, problem, który nie istnieje.
Dlatego takie dyskusje, pozorowane,
są bez sensu, rozpoznać je można właśnie po tym, że pierwszym argumentem jest
podważenie opinii na podstawie oceny osoby ją wypowiadającej. Od razu tył zwrot
i jak najdalej. Bo gówno leci bardzo szybko w generalnie określonym kierunku.
Waszym kierunku.
Problemem największym w
przypadku takiego pojęciowego upychania treści w niejasnych zlepkach
językowych, jest kilka rzeczy.
Po pierwsze – nie można znaleźć
systemowego rozwiązania problemu i skutecznego remedium na postawioną kwestię,
jeśli jego definicja nie mówi nic o nim samym, lub jest tak szeroka, że…nie mówi
nic o problemie. Lubię stosować w takich przypadkach reguły biznesowe, bo
często się sprawdzają w życiu. Jeśli postawimy jasno określony problem, to przy
zastosowaniu najprostszego z narzędzi projektowych, możemy sprecyzować, co
potrzeba do jego rozwiązania. Trójkąt projektowy mówi o trzech zmiennych –
zakresie, koszcie i czasie. Potrzebujemy minimum dwóch z nich, żeby określić trzeci.
I gdy zmieniamy którykolwiek z nich, to zmianie ulegają pozostałe. Jeśli weźmiemy
pod uwagę problemy codziennego życia to okazuje się, ze jego mechanika sprawdza
się doskonale. Jeśli chcemy iść na obiad na miasto i jedyne, co mamy to, kiedy
(czas) oraz ile mamy kasy (koszt), to możemy prosto oszacować, do jakiej
restauracji idziemy i na co możemy sobie pozwolić (zakres). Czyli koszt i czas
determinuje zakres. I robimy to codziennie. Zdajemy sobie tez sprawę, że jeśli
nie określimy przynajmniej dwóch z nich, to zostajemy w ciemnej dupie, bo albo
nie mamy terminu, albo nie wiemy ile mamy kasy. I restauracja odpada, nie ma
planu, nie ma wyjścia. Tym bardziej, jeśli nie wiemy, co chcemy osiągnąć, bo
zakres podlega interpretacji albo jest stale poszerzany, zamiast precyzowany. W
przypadku problemów społecznych precyzowanie jest często też blokowane. I to problem
drugi.
Polityczna poprawność.
Demon realnego lania wody i unikania nazywania rzeczy po imieniu. Jeżeli
zamiast powiedzieć, że szef jest kutasem, który bezczelnie molestuje swoje
pracownice, używamy określenia, że miejsce pracy jest przesycone atmosferą
napięcia płciowego, dyskryminacji i seksualizacji wynikającej z pozycji
zawodowej, to nie zaadresujemy konkretnego problemu. Otulamy sytuację ładnymi i
mądrze brzmiącymi słowami. Nie znajdziemy rozwiązania problemu, bo nie mamy
precyzyjnego celu. Przykłady można mnożyć. Chodzi o to, że mądre słowa, miękkie
pojęcia i neutralne definicje gaszą nie tylko poziom problemu i jego wagę, ale
też dają swobodę interpretacyjną. Bo w podanym przykładzie chodzi o
molestowanie kobiet przez szefa, ale w ujęciu politycznej poprawności możemy
zmieścić tam milion innych kwestii, które mają lub mogłyby mieć miejsce. Znika
sprawca, znika problem, wchodzimy w pojęcia atmosfery i innych, ogólnych
zdarzeń i sytuacji. I nie wiemy gdzie uderzyć, kto powinien dostać w ryj albo
wyrok. To jest właśnie wynik politycznej poprawności.
Teraz zastanówmy się,
dlaczego społecznie, dość szybko rozwiązywaliśmy problemy w przeszłości. Dlaczego
feminizm pierwszej i drugiej fali zakończył się sukcesem? Bo nazywano rzeczy po
imieniu, bo nikt nie próbował zakrywać problemów nowomową czy pojęciami, które
minimalizowały ewentualne traumy w ludziach, o których się mówi. OK, możemy dyskutować
czy rzeczywiście używany język ma aż taki wpływ na sukces inicjatyw i pomaga
lub utrudnia rozwiązanie kwestii, które są podstawą jakichkolwiek ruchów społecznych.
Faktem jednak jest to, ze to jak mówimy kształtuje to jak myślimy. I jeśli wypowiedzi
Trumpa o imigrantach, kobietach i gospodarce są odarte z politycznej
poprawności i przez to wyzwalają natychmiastowe reakcje, inicjatywy i kroki
przeciwko jego planom, to chyba jest coś na rzeczy. Jednak język ma siłę, której
te ruchy potrzebują. I się jej pozbawiają przez podyktowane polityczną poprawnością
budowanie potworków pojęciowych, nieprecyzyjnych definicji i blokowanie
rozmówców wychodzących z tej retoryki, lub pochodzących spoza kręgu bezpośrednio
zanurzonych w poruszanym problemie. Sami kręcą sobie sznurki, na których wiszą
jak marionetki. Bo raz rozpoczęte przedefiniowania problemów, dolepianie nowych
okoliczności i zdarzeń, ciężko zatrzymać i zawsze znajdzie się ktoś, komu takie
rozmycie pasuje…politycznie albo ideologicznie. A jak do inicjatyw mających na
celu zmianę lub realne naprawienie społecznych problemów wpuścimy polityków i
ideologów, to możemy spakować walizkę i wyłączyć stoper. Dopóki będzie do
zbicia kapitał polityczny, dopóty problem nie będzie rozwiązany. A im szerzej
definiowany, tym potencjał polityczny większy. Wnioski wyciągnijcie sami…
Komentarze
Prześlij komentarz